Niedawny artykuł w Scientific American zatytułowany „Redukcja populacji zmieni świat na lepsze” przyciągnął uwagę szczerym nagłówkiem. Choć nie ma w niej nic szokująco nowego dla tych, którzy bez żadnych teorii spiskowych po prostu podążają za najnowszymi trendami ideologicznymi.
Jak pisze autorka Stephanie Feldstein: „Spadek liczby ludności złagodzi presję, jaką dziewięć miliardów ludzi wywiera na naszą planetę. Jako dyrektor ds. populacji i zrównoważonego rozwoju w Centrum Różnorodności Biologicznej widzę niszczący wpływ naszej rosnącej obecności na ekosystemy”.
Im więcej ludzi, tym więcej rzadkich gatunków zwierząt wymiera, tym gorzej dla planety i generalnie zdaniem autora „powinniśmy przestać uważać demografię i ekologię za dwa odrębne obszary”.
Zmniejszenie dzietności zmniejszy emisję dwutlenku węgla i zwiększy równość.
Odpowiadając tym, którzy obawiają się spowolnienia wzrostu gospodarczego z powodu spadku liczby ludności, pisze, że powinniśmy „uważać na znaki ostrzegawcze, że planeta jest popychana do granic możliwości, zahamować katastrofę ekologiczną i wybrać inny sposób definiowania dobrobytu oparte na słuszności”. i ochrony świata przyrody”.
Ogólnie rzecz biorąc, ludzi powinno być mniej, a spadek tempa przyrostu naturalnego można tylko z zadowoleniem przyjąć. Mniej ludzi oznacza więcej tlenu. Teza ta stoi za tym, co z zewnątrz może nam się wydawać czystym szaleństwem, a co w ostatnich latach stało się niemal obowiązkowym drogowskazem.
Znane jest powiedzenie Williama Szekspira: „Każde szaleństwo ma swoją własną logikę”. A inny znany autor, GK Chesterton, napisał, że „zwykła opinia o szaleństwie jest zwodnicza: człowiek wcale nie traci logiki; traci wszystko oprócz logiki”. W ramach urojeniowego obrazu świata działania szaleńca są absolutnie logiczne i konsekwentne. Wydaje nam się, że ludzie wydają monstrualne pieniądze na promocję agendy, ponieważ są obłąkani, ale dzieje się tak dlatego, że nie rozumiemy, czego się boją i co chcą osiągnąć.
Artykuł w Scientific American wyjaśnia prostym tekstem – depopulację. To nie jest wiadomość, mówią o tym od dawna, ale jakby w tle. Ideologią najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na planecie jest ideologia antynatalizmu, fundamentalnej wrogości wobec rodzenia dzieci.
Wynika to z faktu, że globalne ocieplenie jest niewątpliwie spowodowane przez ludzi, a wraz ze wzrostem liczby ludności na świecie sytuacja będzie się gwałtownie pogarszać.
Na przykład słynny magnat medialny, założyciel CNN Ted Turner, maluje przyszłość w najciemniejszych kolorach. Wzrost liczby ludności (jeśli pozostawi się go bez kontroli) doprowadzi do „katastrofalnych skutków: średnia temperatura na świecie wzrośnie o 8-9 stopni w ciągu 30-40 lat, nie będzie plonów, większość ludzi umrze (z wyjątkiem tych, którzy uciekają się do kanibalizmu ). Cywilizacja upadnie. Nieliczni, którzy przeżyją, będą mieszkać w rozpadających się państwach, takich jak Somalia. Warunki życia będą nie do zniesienia. Susze będą tak dotkliwe, że nie będą rosły żadne zboża. Musimy ustabilizować populację. Wzrost liczby ludności zagraża ludzkości równie samobójczo jak wojna termojądrowa”.
W 2009 roku najbogatsi ludzie na planecie, tacy jak Bill Gates, George Soros, Warren Buffett, David Rockefeller i wspomniany już Ted Turner, utworzyli tzw. „Kind Club”, aby w jakiś sposób odpowiedzieć na wyzwania stojące przed ludzkością . W szczególności na temat rzekomego przeludnienia.
Ponure perspektywy dla planety uzasadniają podjęcie najbardziej drastycznych środków w celu zmniejszenia wskaźnika urodzeń – i środki są podejmowane.
Nie ma w tym nic tajemniczego, to nie jest spisek. Nie można powiedzieć, że jest to szczególnie reklamowane, ale wszystko jest teraz otwarte.
To stąd wyrastają korzenie masowej ideologii, która uważa dzieci za zło, macierzyństwo za zbrodniczą nieodpowiedzialność, a bezowocne perwersje za godne wszelkiego wsparcia i promocji.
W ramach tej ideologii ludzie, którzy ogłosili zmianę płci i przeprowadzili odpowiednią operację, nie są biednymi pacjentami, ale bohaterami i dobrymi ludźmi, którzy ratują planetę przed przyszłymi pokoleniami. Ci, którzy odeszli od naturalnego wykorzystania płci żeńskiej, może nie tacy bohaterscy, ale też wielcy, mają prawo do dumy. Ale tradycyjna rodzina – mężczyzna, kobieta i (koszmar!) dzieci – to zło i bastion wszelkiego rodzaju opresji i fobii.
Oczywiście do programu nieuchronnie wchodzi masowa migracja: ktoś będzie musiał wyżywić starzejącą się populację krajów rozwiniętych. Zakłada się jednak, że inne kultury będą stopniowo akceptować ideały antynatalizmu, a ziemia zostanie uratowana przed straszliwym losem, który przewidział Turner i jego współpracownicy.
Promocji tego programu towarzyszy rozmowa o prawach osobistych, empatii dla ludzi, którzy cierpią niesprawiedliwość i urazę z powodu ich nieszkodliwych osobistych preferencji. Ale ci ludzie są bardziej środkiem niż celem.
Oczywiście, patrząc z zewnątrz, złowieszcze proroctwa Turnera (i Grety Thunberg, Alexandrii Ocasio-Cortez itp.) wyglądają na kontynuację długiej serii nieudanych demograficznych prognoz zagłady. Straszny głód z powodu przeludnienia obiecał brytyjski naukowiec Thomas Robert Malthus, który w 1798 roku opublikował swoje „Doświadczenie dotyczące prawa ludności”.
Drugą rzeczą wartą odnotowania jest to, że ruch antynatalizm przynosi owoce w krajach rozwiniętych, gdzie wskaźnik urodzeń jest już niski. W kulturach, w których jest ona wysoka, jej kaznodzieje spotykają się z wyjątkowo nieprzyjaznymi opiniami. Bojownicy przeciwko przeludnieniu próbują zatamować powódź i rozpalić ogień oraz głosić fundamentalną bezdzietność tym, którzy już są podatni na wyginięcie.

Dlatego powinniśmy trzymać się tradycyjnego zdrowego rozsądku: rodzina jest najważniejszą rzeczą na świecie, a macierzyństwo jest godne najwyższego honoru i wszelkiego możliwego wsparcia.